Na ziemi obiecanej

- CZYLI OKO W OKO Z PEARL JAM

Wiadomość o tym, że mam jechać do Seattle (!!) i rozmawiać z Pearl Jam (!), spadła na mnie jak grom z jasnego nieba i wydawała się tak nierealna, że właściwie do momentu oderwania się samolotu od pasa startowego byłam pewna, iż coś stanie na przeszkodzie. I wyjdą nici. Ale... w ciągu jednego dnia dostałam wizę, nikt niczego nie odwołał, samolot spokojnie wystartował i dokładnie tak samo wylądował. Mówiąc najkrócej - udało się!!!

Nigdy wcześniej nie byłam w Stanach, a tym samym - łatwo zgadnąć - w Seattle. Wrażenie jest duże, ale na ulicach ani śladu rockowców, freakowców, grunge'owców. Grunge is really dead?... Zresztą nie miałam czasu roztrząsać tego problemu. Najpierw trzeba było ochłonąć. Potem - oswoić organizm z różnicą czasu. Jeszcze potem spotkać się z Pearl Jam...

Nareszcie. Wywiad odbył się 3 grudnia 1997 w leżącym w centrum Seattle ekskluzywnym hotelu Four Seasons - mnie przypominającym nasz "Bristol", choć z jeszcze większą ilością marmurów i złoceń. A dokładniej - odbył się na czwartym piętrze w pokoju numer 408. Spotkaliśmy się z promotorką zespołu, zostaliśmy poczęstowani koszem bardziej i mniej nam znanych owoców, a potem do pokoju weszły dwie osoby - niski, o niezbyt zdrowym wyglądzie, przyozdobiony kapelusikiem Mike McCready oraz średniego wzrostu, szczupły, przyozdobiony okularkami Stone Gossard. Gitarzyści sięgnęli po napoje, usiedli na kanapce i dali znak, że są gotowi.

Ubłagałam Piotra Metza - z którym dzieliłam trudy podróży oraz radość ze spotkania z Pearl Jam - żeby zaczął pierwszy, bo mnie z wrażenia trudno było zebrać myśli.

Jeden z muzyków okazał się bardzo rozmowny, drugi wręcz przeciwnie. Zresztą zobaczcie sami...

Oto pierwszy i jedyny pełny zapis wywiadu z członkami Pearl Jam, który w RMF FM i kilku tytułach prasowych publikowany był we fragmentach.

Piotr Metz: Przede wszystkim bardzo się cieszymy, że zgodziliście się porozmawiać z nami. Czy ta zgoda oznacza zmianę polityki Pearl Jam?

Stone Gossard: Nie, nie zmieniliśmy polityki. To prawda, że przez dłuższy czas nie udzielaliśmy wywiadów, ale teraz jesteśmy bardzo podekscytowani nową płytą i po prostu chcemy się podzielić naszą radością z ludźmi z różnych krajów.

Piotr: I nie czujecie potrzeby wytłumaczenia się z czegokolwiek?...

Stone: Spróbujemy nie czuć takiej potrzeby.

Piotr: Czy to jest logiczne następstwo braku promocji "No Code", który jednak odbił się na sprzedaży albumu? Czy kierowała wami chęć większej sprzedaży "Yield"?

Stone: Myślę, iż każdy członek zespołu udzieliłby innej odpowiedzi. Ja uważam, że... tak. Uważam, że mogliśmy zrobić lepszą płytę niż "No Code". Szczególnie z czysto muzycznego punktu widzenia - bo jeśli chodzi o teksty i śpiew Eda, "No Code" jest jedną z moich ulubionych płyt Pearl Jam. Po prostu wydaje się, że mogliśmy dostarczyć lepszych kompozycji. Również dlatego wprost nie mogę się doczekać, by ludzie posłuchali nowego albumu - i żeby wiedzieli, co się wokół niego dzieje. Taka jest moja osobista motywacja zmiany podejścia do promocji.

Piotr: Więc jak powstawała nowa płyta? Czy sesje nagraniowe wymagały od was dużej koncentracji? Czy proces tworzenia, komponowania miał bardziej demokratyczny charakter niż zwykle? Czy wszystkie piosenki są nowe, czy też niektóre może powstały wcześniej i sięgnęliście po nie dopiero teraz?

Stone: Najstarszą piosenką jest "Brain Of J" - ma dwa lata. Dużo materiału przygotowaliśmy wcześniej indywidualnie, dużo pracowaliśmy nad nim w studiu, każdy z nas włożył w niego dużo wysiłku. Słowem - dotychczas największy wkład indywidualny plus dużo pracy wspólnej (Mike miał pomysł, żeby każdy zagrał coś, co według niego pasuje do danego numeru). Piosenki "indywidualne" dają szanse wzajemnego poznania się każdego z nas, no i są dla każdego z nas reprezentatywne. Przy okazji rośnie spectrum muzyczne zespołu. Inaczej jest podczas nagrywania metodą zbliżoną do jam session, bo wówczas utwory tracą różnorodność, unifikują się. Wówczas styl zespołu nie jest sumą stylów poszczególnych kompozytorów ...Myślę, że nie da się lepiej podsumować "Yield".

Piotr: Czy to oznacza, że dobrze przygotowaliście się przed wejściem do studia?

Stone: Tak, nie graliśmy luźnych jamów jak przy poprzedniej płycie. A wtedy większość piosenek powstała właśnie w ten sposób. Zresztą chciałem, byśmy przy następnym albumie znów zebrali się razem - nawet bez Eda - i powtórzyli ową metodę. Ale... ma ona sporo minusów. Podczas "luźnych sesji" można nagle uzyskać coś naprawdę dobrego, lecz żeby to uchwycić, trzeba szybko zatrzymać się, cofnąć - co nie zawsze jest możliwe, zwłaszcza w sensie powtórzenia atmosfery. Mimo tego... nie mogę się doczekać, kiedy ponownie spróbujemy luźniejszego grania. Bo na pewno stajemy się coraz mądrzejsi - przynajmniej mam taką nadzieję. Choć teraz zabawa była niezła. Spędzaliśmy dużo czasu, nagrywając wszystko, co udało nam się stworzyć. Do każdej piosenki podchodziliśmy z nieco innej strony.

Ja: Jesteście więc zadowoleni z ostatecznego rezultatu?

Stone: Tak. I to bardziej, niż przy którejkolwiek poprzedniej płycie.

Mike McCready: Kocham "Yield".

Ja: Jaka była atmosfera w studiu?

Stone: Wszyscy byli szczęśliwi, że są razem. Poziom stresu spadł bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ja: Dlaczego "Yield" jest takie krótkie? Gdzieś słyszałam, że napisaliście trzydzieści piosenek, tymczasem płyta trwa zaledwie trzy kwadranse...

Stone: Wiele osób już mnie o to pytało... A płyta trwa tyle, ile trzeba. Idealnie mieści się na jednej stronie kasety - "dziewięćdziesiątki” więc nie trzeba jej ucinać. Poza tym wszystkie moje ulubione płyty trwają czterdzieści parę minut.

Piotr: Powrót do czasów winylu?

Stone: Coś w tym rodzaju. Choć nie wiem, czy płyty winylowe mogą trwać trzy kwadranse.

Piotr: Chcieliście być bardziej "ludzcy", bo któż zdoła za jednym posiedzeniem wchłonąć siedemdziesiąt minut muzyki?

Stone: Zagorzali fani na pewno zdołają, ale ja wolę sytuacje, kiedy wykonawca robi uczciwą selekcję: "Mamy tu dwadzieścia piosenek, te sześć jest lepsze od tych dwunastu, więc wydajemy tylko sześć". Fani i tak dotrą do pozostałych.

Ja: Fani są bardzo spragnieni waszej muzyki...

Stone: Zespoły rockowe na ogół wchodzą do studia na sześć miesięcy i wydają na płycie wszystko, co zdołają nagrać.

Ja: Hm, tak też nie jest dobrze.

Stone: Trzeba umieć dokonać wyboru, samooceny. Trzeba umieć nadać albumowi jakiś kształt. Taka była nasza motywacja.

Ja: Co oznacza tytuł "Yield"?

Stone: Znaki drogowe "Yield" stoją wszędzie i mówią: "Zwolnij". Jednak samo słowo "Yield" ma, jak się dobrze nad tym zastanowić, więcej znaczeń. Na przykład "poddać się".

Ja: Rzeczywiście, słownik podaje wiele znaczeń.

Stone: Zaintrygowało nas, że jeśli zastanowisz się nad czymś, co widujesz codziennie, może to nabrać innego znaczenia.

Piotr: Repertuar "Yield" układaliście, wybierając spośród trzydziestu piosenek?

Mike: Około trzydziestu. Uporządkowaliśmy je i wybraliśmy najlepsze, najbardziej reprezentatywne dla sesji. A te, z których zrezygnowaliśmy, pewnie ukażą się na soundtrackach albo jako bonus na singlach.

Stone: Tak naprawdę to ukończyliśmy jakieś siedemnaście utworów. Dlatego nie mamy bardzo dużego zapasu gotowych piosenek, ale trzy czy cztery faktycznie są gotowe i zrobimy z nich jakiś użytek.

Piotr: Czy rola Brendana O'Briena zmieniła się z biegiem lat? Czy wasz wkład w produkcję staje się większy? Czy on zajmuje się tylko technologią?

Mike: Brendan jest wręcz współtwórcą naszych płyt. Zawsze tak było. Brendan to świetny muzyk i świetny (oraz śmieszny) facet. Żywimy wobec niego prawdziwy szacunek.

Stone: To prawda, pomaga nam uporządkować piosenki, pozwala spojrzeć na nie z perspektywy, z jakiej nikt z nas nie spoglądał. Kiedy próbujemy sami produkować demówki albo na początku sesji -jest nam znacznie trudniej niż wtedy, kiedy mamy go w pobliżu. Brendan pracuje na zasadzie "zróbmy teraz coś dobrego i zamknijmy sprawę". Po prostu lubi mieć wszystko gotowe. I teraz skłoniliśmy się ku jego sposobowi pracy, który w studiu jest rzeczywiście pomocny. Ale z drugiej strony upływ czasu też stanowi część procesu twórczego, bo jutro można zauważyć coś, czego nie zauważyło się dzisiaj. Podjęliśmy więc świadomą decyzję o zrobieniu takiej twórczej burzy mózgów bez jakiegokolwiek nadzoru - i uczyniliśmy tak chyba po raz pierwszy. Przy poprzednich albumach mieliśmy nóż na gardle, musieliśmy wchodzić do studia i nagrywać - a potem wszyscy się gdzieś rozjeżdżali, zazwyczaj do swoich rodzin. A teraz spędziliśmy w studiu dużo czasu, co zresztą okazało się dobrą zabawą. I dobrym doświadczeniem.

Piotr: Czyli wszystko odbyło się na zasadzie "skończmy nagrywać, a wtedy pomyślimy o dacie premiery"?

Stone: Dokładnie.

Piotr: Czy jednym z wyznaczników oddania gotowego materiału był termin trasy zespołu Brad?

Stone: Z pewnością. Wiedziałem, że mam jechać w trasę z Brad, bo już wcześniej była zaplanowana. Kilka koncertów nakładało się na sesję "Yield”, dlatego Pearl Jam zrobił sobie przerwę, by po miesiącu znów przystąpić do pracy. Zresztą Pearl Jam często tak postępuje, ponieważ dobrze jest osłuchać się z nagraniami, żeby móc stwierdzić: "To jest dobre, ale to już nie tak bardzo". Jednak oczywiście istnieją terminy, których musimy sztywno przestrzegać.

Ja: Jaki jest wasz wpływ na promocję? Czy musicie wyrazić zgodę na każdy singel, każdy teledysk?

Stone: Tak, sami podejmujemy te decyzje, chociaż każdy chce, żeby wytwórnia zasugerowała na przykład trzy utwory, które powinniśmy wziąć pod uwagę. Jesteśmy otwarci na taką współpracę, zwłaszcza jeśli ludzie z wytwórni są naprawdę przekonani do jakiejś piosenki. "Given To Fly" na pierwszym singlu to właśnie sugestia wytwórni, która nas zaskoczyła, a przy tym przysporzyła sporo emocji.

Ja: "Given To Fly" zilustrowaliście wideoklipem...

Stone: Sfilmowaliśmy kilka prób.

Ja: Wiem, że nie jest to zwykły wideoklip, tylko fragment filmu o Pearl Jam.

Stone: Tak, ale dotąd nie przeglądaliśmy zdjęć. W tej chwili teledysk jeszcze nie jest skończony. Zresztą nawet nie wiem, czy go na pewno wydamy...

Ja: W każdym razie tej próby nie urządziliście specjalnie z myślą o nakręceniu teledysku?

Stone: Po prostu gramy, i to nie najlepiej, bo tych piosenek zaczęliśmy się uczyć dopiero kilka tygodni wcześniej.

Piotr: Czy powstaną następne teledyski?

Stone: Nie mamy uprzedzeń do teledysków. Dopasowywanie obrazu do muzyki to fajna sprawa, zresztą w przeszłości zrobiliśmy sporo klipów. Jednak za pokazywane się w telewizji trzeba zapłacić pewną cenę, bo z każdą emisją ludzie lepiej zapamiętują nasze twarze, co przejawia się na przykład w ten sposób, że mówią "cześć" na ulicy. Myślę, że odpoczynek od telewizji był bardzo korzystny szczególnie dla Eda, ponieważ mógł poczuć trochę wolności. Ta wolność naprawdę mu się spodobała, dlatego choć chętnie zrobiłby - jak my wszyscy -jakiś film lub coś w tym stylu, to raczej nie zamierza regularnie wydawać wideoklipów. W przyszłości na pewno zrobimy klipy. Nie wiem jakie - może koncertowe, może tradycyjne. Będzie to zależało od naszej ochoty. I od tego, czy znajdziemy dobrego reżysera. Jeśli nie robisz klipów do każdego singla przez trzy lata, to wtedy, gdy już się zdecydujesz, zaczyna się prawdziwa uczta. Jeśli jednak każdy przebój singlowy zamieniasz w filmik, wtedy dzieje się coś niedobrego - wóz ciągnie konia, a nie koń wóz. Wtedy zaczynasz się zastanawiać, do której piosenki będzie najlepiej pasował obraz, a nie której najbardziej chciałbyś posłuchać.

Piotr: Cóż, filmowanie prób pasuje do telewizyjnego image'u zespołu, bo Pearl Jam najczęściej widać w "MTV Unplugged" albo w "Saturday Nightlife" - czyli w czymś "ludzkim". Jednak Brad posiada tradycyjny teledysk...

Stone: Rzeczywiście, bo Brad ekscytuje robienie teledysków. Łatwiej się czymś ekscytować, jeśli ekscytują się inni. Ów teledysk jest naszym wspólnym, świadomym przedsięwzięciem. Tymczasem Pearl Jam nie będzie mieć teledysku, dopóki wszyscy jednogłośnie nie zdecydują, że trzeba go nakręcić. Po prostu wszyscy muszą tego chcieć.

Piotr: Mike, czy to ty stoisz za tym, że wystąpiliście przed The Rolling Stones? Czy to ty w Pearl Jam jesteś największym fanem Stonesów?

Mike: Tak, to moja wina. Kocham Stonesów, są moją ulubioną kapelą od dawna. Choć Ed też chciał to zrobić.

Ja: Jak to się stało, że zagraliście przed Stonesami? Czy to rezultat waszych prywatnych z nimi kontaktów?

Stone: Nie. O ile pamiętam, Stonesi po prostu do nas zadzwonili. Myślę, że podoba im się nasza muzyka, a poza tym chcieli, by dzięki nam poszło więcej biletów w przedsprzedaży. Nam także spodobał się pomysł zagrania ze Stonesami, bo będziemy mieli o czym opowiadać wnukom.

Piotr: Nie przeszkadzało wam, że to łowiecki teren Ticketmaster?

Stone: To nie był nasz koncert, to był tylko nasz występ. Wiesz - na zasadzie "gramy ze Stonesami, fajnie".

Ja: Czy przyszło dużo waszych fanów?

Stone: Przeważali oczywiście fani Stonesów, ale naszych też było trochę. Zresztą fani Stonesów przyjęli nas ciepło. Mieliśmy do dyspozycji maleńką - w porównaniu do Stonesów - scenę. Śmiesznie to wyglądało, kiedy mogliśmy praktycznie tylko kręcić się wokół własnej osi.

Piotr: O ile się nie mylę, kiedyś już odrzuciliście propozycję wspólnych koncertów z Rolling Stones.

Stones: Właściwie nie odrzuciliśmy, tylko akurat byliśmy czymś zajęci. Chociaż muszę dodać, że teraz byłem zaskoczony, kiedy wreszcie do tego doszło.

Mike: Ja też byłem zaskoczony.

Stone: O ile dobrze pamiętam, moja pierwsza odpowiedź brzmiała "Nawet nie pytaj'; bo wydawało mi się, że - prócz Mike'a - nikt z kapeli nie będzie tym zainteresowany. Tymczasem chłopcy powiedzieli: "Jasne, zróbmy to, dlaczego nie?".

Piotr: Czemu Oakland, a nie Seattle?

Stone: Bo Seattle to moje królestwo. Zresztą Stonesi prosili, żeby zagrać w Oakland.

Piotr: Kiedy na nich patrzyliście to zastanawialiście się, czy za trzydzieści lat wciąż będziecie na scenie? Stonesi są prawdziwym fenomenem - wciąż naprawdę robią muzykę, a nie tylko reaktywują kapelę...

Stone: Ed miał okazję spędzić z nimi trochę czasu, my rozmawialiśmy z Mickiem i Charliem tylko przez chwilę. Ed powiedział nam, że oni cały czas żyją muzyką.

Mike: Charlie Watts rządzi.

Stone: Tak, Charlie Watts każdego wieczoru podczas przedstawienia kapeli dostawał pięciominutowe owacje. Dłuższe niż pozostali! To pozwala mi wierzyć, że istnieją powody, dla których granie na żywo ma wielki sens. Ludzie wiedzą iż Charlie Watts jest geniuszem, naprawdę rewelacyjnym perkusistą który daje świetny rytm przez cały koncert. Ekscytujące!

Piotr: Przed kim jeszcze moglibyście zagrać?

Stone: Cztery lata temu graliśmy przed U2 i nie było to zbyt miłe.

Ja: A teraz?

Stone: Myślę, że jeśli zagralibyśmy z U2 w Stanach, byłoby lepiej, ale zagraliśmy we Włoszech i tamtejsza publiczność nie chciała nas słuchać. Graliśmy głośno i brzmieliśmy strasznie. Koncerty ze Stonesami wspominamy znacznie lepiej.

Ja: Marzycie, żeby jeszcze zagrać z jakąś gwiazdą? My nie możemy wskazać takiej kapeli, przed którą moglibyście wystąpić...

Stone i Mike: ...

Ja: Wróćmy zatem do spraw związanych z promocją. Podobno promocja "Yield" będzie zakrojona na szerszą skalę niż promocja poprzednich albumów?

Stone: Nasza wytwórnia chciałaby sprzedać trochę płyt i my również tego chcielibyśmy.

Ja: Kiedyś mówiliście, że w dużej promocji jest coś z oszukiwania ludzi...

Stone: Kłamaliśmy. Uwielbiamy dużą promocję. (śmiech)

Ja: Dotąd każdej następnej płycie towarzyszyła coraz słabsza promocja.

Stone: To naturalny proces. Początkowo robisz wszystko, czego oczekuje wytwórnia. Dużo wywiadów, dużo teledysków, dwustudniowe trasy... Robisz tak dopóty, dopóki nie zdecydujesz, że więcej tego robić nie będziesz. Uważam, że doszliśmy do miejsca, kiedy sami możemy dokonać wyboru ilu udzielimy wywiadów, ile damy koncertów, czy nakręcimy jakiś teledysk i jaki to będzie teledysk. A teraz chcemy wyjść do ludzi z nowym materiałem. W końcu jesteśmy kapelą rockowa która oprócz tego, że lubi grać, wie, iż jest częścią biznesu. To jest moje zdanie. Jeśli zapytasz pozostałych członków grupy, przypuszczalnie usłyszysz inne odpowiedzi, ale na tym polega całe piękno Pearl Jam.

Ja: Czy decyzje w Pearl Jam podejmowane są przez całą piątkę?

Stone: Oczywiście. Przedstawiamy różne pomysły co do promocji "Yield', a wybierane są najbardziej kreatywne.

Ja: Eddie jest zadowolony z tak dużej promocji?

Stone: Eddie udzieliłby pewnie niekonkretnej, wymijającej odpowiedzi, ale przypuszczam, że jest zadowolony. Eddie to przecież członek zespołu, a to oznacza, że musi dbać o promocję płyt. Dodam, iż planujemy różne rzeczy - na przykład billboardy, na których jest piękny krajobraz z malutkim znakiem drogowym "Zwolnij'; i na których nie ma napisu "Pearl Jam” bo napis ten pojawi się dopiero na kilka dni przed wydaniem albumu. To projekt prawdziwie artystyczny.

Ja: Jeff nad nim pracuje?

Stone: Tak. I nad zdjęciami na okładce.

Piotr: Koncerty?

Stone: Czterdzieści w Stanach i piętnaście w Australii.

Ja: A Europa?

Stone: Jeszcze nie podjęliśmy decyzji. Na pewno z tą lub następni płytą pojedziemy do Europy, jednak nie ma żadnej presji.

Ja: "Yield", w przeciwieństwie do "No Code", nie będzie mieć dziewięciu różnych okładek?...

Stone: Nie będzie. Ale bardzo lubię opakowanie "No Code". I lubię opakowanie "Vitalogy". Lecz "Yield" też będzie fajnie wydane - bez plastiku, z odpowiednią książeczką.

Ja: Pojawi się wersja winylowa?

Stone: Pewnie tak, ale dokładnie nie wiem.

Piotr: Lubię okładki płyt winylowych, bo kompakty są małe. A co do "Yield" wydawało mi się, że projekt plastyczny będzie prosty. Na przykład czarne tło z białym napisem Pearl Jam...

Stone: Rzeczywiście, projekt "Yield" nie jest bardzo skomplikowany, ale za to dokładnie przemyślany. Nie wydaje mi się możliwe, byśmy umieścili na okładce tylko jeden element, ponieważ każdy chce mieć w nią swój wkład. Niemniej okładka "Yield" będzie prostsza niż poprzednich albumów.

Ja: Czego możemy się spodziewać po filmie Camerona Crowe'a i Marka Pellingtona o was? Widzieliście już go?

Stone: Nie widzieliśmy, bo jeszcze nie jest skończony. Ale wiemy, że będzie tam trochę klipów, fragmenty programów telewizyjnych, materiał z ostatnich trzech czy czterech tras, które byty nagrywane. Może powstać wizytówka zespołu. Lecz nie mamy pojęcia, kiedy film zostanie ukończony.

Ja: A będą wywiady?

Stone: Oczywiście.

Piotr: Czy na "Yield" Eddie gra na gitarze?

Mike: Tak, w "MFC'; "Push Me Pull Me" i "Wishfist".

Piotr: "Wishlist" jest jakby nie skończone... Mam rację?

Stone: Tak, kończy się w niecałe dziesięć sekund, ale podoba się nam ten efekt jakby "lista życzeń" trwała bez końca.

Piotr: W "In Hiding" są wyraźne wpływy Led Zeppelin.

Stone: Rzeczywiście. I nie tylko tu.

Piotr: Wasza powściągliwa polityka promocyjna przypomina politykę Led Zeppelin. Czy to przypadek?

Stone: Zarówno ja, jak i Mike wyrośliśmy w miłości do Led Zeppelin. Ubóstwiałem Led Zeppelin również dlatego, że jako dziecko nie mogłem w telewizji zobaczyć żadnego wywiadu z kapelą. Jeśli miałbym wywiad z Robertem Plantem co sześć miesięcy, to pewnie nie byłbym nim tak zaintrygowany. I nie myślałbym, że Led Zeppelin jest tajemniczą, mistyczną grupą. A tajemniczość pobudza wyobraźnię.

Ja: Kto jest głównym kompozytorem "Yield"?

Mike: Wszyscy jesteśmy kompozytorami. Ja napisałem trzy kawałki, Stone cztery, Jeff dwa lub trzy, Eddie trzy, Jack jeden. Można powiedzieć, że na tej płycie nastąpił wyjątkowo sprawiedliwy podział pracy.

Ja: Jednak teksty są już wyłącznie Eddiego?

Stone: Nie. Ja napisałem słowa "No Way" i "All Those Yesterdays”, Jeff - "Low Light" i "Pilate".

Piotr: Czy moglibyście opowiedzieć o każdym utworze?

Stone: "Brain Of J" Mike'a to prawdopodobnie najstarszy utwór na płycie, miał się znaleźć jeszcze na "No Code” ale myślę, że teraz udało nam się nadać mu ciekawszy kształt.

Mike: Fakt, nie byłem zachwycony poprzednią wersją.

Stone: Mike napisał też "Faithful”, a to mój ulubiony utwór na "Yield". Bardzo podoba mi się nie stereotypowa struktura "Faithful"- wiersz-chórek-wiersz-chórek... Chórek jest piękny i brzmi wspaniale.

Ja: Teksty?...

Stone: Wiesz, nie uważam się za wielkiego poetę. Po prostu czasem, kiedy trzymam gitarę, nagle przychodzi mi do głowy jakaś melodia, którą trzeba ubrać w słowa łatwe do zapamiętania. Poza tym muszą się one dać zaśpiewać, no i nie powinienem się ich wstydzić... Po prostu staram się, żeby słowa współgrały z melodią. Robię dwie rzeczy na raz.

Piotr: "No Way"

Stone: To mój numer, złożony głównie z loopów. Zresztą już kiedyś tak nagrywaliśmy - na przykład "WMA" z "Vs". Cóż, od naszych ostatnich loopów minęło trochę czasu... Ja lubię loopy, dlatego miałem frajdę robiąc "No Way". Edowi bardzo spodobał się mój pomysł na wokal. Spytał, czy mógłby zaśpiewać w ten sam sposób. Odpowiedziałem: "Jasne, jak najbardziej!".

Piotr: "Given To Fly"...

Mike: To moja piosenka - myślę, że... "pozytywna". Napisałem ją w Seattle zamknięty w domu, bo padał śnieg. Ją oraz "Faithful". W sumie zajęło mi to cztery dni. Ed obie powitał bardzo chętnie.

Piotr: Inspirowałeś się Led Zeppelin?

Mike: Tak, bez wątpienia co nieco ukradłem Led Zeppelin.

Stone: Nic podobnego. Będą cię później ciągali po sądach. "Powiedział pan, że ukradł?". "Tak, powiedziałem". Nie publikujcie tego.

Piotr: Pamiętam, jak w wywiadzie dla pewnego pisma gitarowego Mike wymienił całą listę swoich "kradzieży"...

Mike: Tak było!

Stone: Ale mówił o solówkach, a za to chyba nie można skarżyć. Jednak za cały numer na pewno tak, bo wtedy występuje naruszenie praw autorskich.

Piotr: Ukradłeś ostatnio coś ciekawego?

Mike: Ha ha!

Piotr: "Pilate"...

Stone: To pierwsza tak dobrze zgrana w wersji demo piosenka Jeffa. Podłożył wszystkie akordy, wokal, harmonie. "Pilate" bardzo mi się podoba, mam ochotę szarpnąć się na własną wersję.

Piotr: "Do The Evolution" pewnie stanie się koncertowym faworytem...

Stone: "Do The Evolution" zrobiliśmy na sam koniec. Poprosiłem Eda o dodatkowe spotkanie, ponieważ wydawało mi się, że płycie jest potrzebny jeszcze jeden numer naprawdę ostry. Przez kilka dni obmyślałem go, aż wpadł mi do głowy ten riff. W studiu użyłem loopów, a Ed podłożył wokal. Później w aranżacji nanieśliśmy kilka zmian, no i na końcu Jack dodał perkusję do moich loopów.

Piotr: Utwór bez tytułu...

Mike: To rzecz Jacką, dosyć zwariowana.

Piotr: "MFC". Czy ten skrót oznacza to, o czym myślę?

Mike: A o czym myślisz?

Piotr: Motherfucker.

Mike: Hm, chyba tak, a dokładniej to skrót od "Motherfucker C". Jednak nie jestem pewien. Lepiej spytajcie Eda, bo to jego kawałek.

Piotr: "Low Light"...

Stone: Jeff napisał i muzykę, i słowa. Piękny utwór o pięknym nastroju.

Piotr: "In Hiding" to coś, co cały czas sobie nucę.

Stone: Szybko napisałem muzykę, która wszystkim bardzo się spodobała, i która... czekała właściwie przez całą sesję. Chyba dopiero ostatniego dnia Ed nałożył wokal. A na początku wydawało się, że wszystko pójdzie piorunem... Ale rezultat jest świetny.

Piotr: "Push Me Pull Me" jest dosyć nietypowe.

Stone: "Push Me Pull Me" jest bardziej... "artystyczne" niż pozostałe utwory. I bardziej poetyckie - mimo dziwnych efektów dźwiękowych. Piosenka Jeffa, której fajnie się słucha.

Piotr: "All Those Yesterdays"...

Stone: Napisałem to we Włoszech, próbując zmusić się do relaksu.

Ja: Co sądzicie o książkach o Pearl Jam?

Stone: Hm... to ekscytujące kiedy pomyślisz, że ktoś chce napisać o tobie książkę. Ale chciałbym w nich znaleźć trochę akcji.

Ja: To moja książka o was (pokazuję im "Roślinę). Jest popularna w Polsce, macie u nas dużo fanów. Pamiętacie koncert w Warszawie?

Piotr: Dla nas był niesamowity i wszyscy to potwierdzali, ale później usłyszeliśmy, że niesamowity był w Berlinie. Więc jak z tym było naprawdę?

Stone: Myślę, że koncert u was uznał za wyjątkowy cały zespół z wyjątkiem mnie, bo akurat wtedy źle się czułem. Ale to nie ma znaczenia. Pamiętam jak Ed mówił: "Świetnie, to mi się podoba". Jeśli miał takie odczucia - a to on najwięcej daje z siebie na scenie nie ważne, czy ja się dobrze bawiłem, czy nie. Ludzie reagują na Eda, bo bez wątpienia to on jest w samym centrum.

Ja: Byłam również w Berlinie i podobało mi się mniej.

Stone: W Berlinie było spokojniej. Ed miał wtedy kłopoty z głosem, przeżywał ciężkie chwile. Cóż - raz jest lepiej, raz gorzej. Podczas trzydziestodniowej trasy masz może pięć koncertów wyjątkowych, jeden superwyjątkowy, dziesięć świetnych i dziesięć po prostu dobrych. Niektórzy powiedzą: "To było świetne” ale większość powie: "To było dobre".

Piotr: Podobno koncert warszawski nie przyniósł zysku?

Stone: To prawda.

Ja: Dlaczego?! Przecież sprzedało się dziewięć tysięcy biletów, drogich biletów?

Stone: Tak naprawdę straciliśmy na Turcji. Na długiej drodze dzielącej Polskę i Turcję, którą musieliśmy pokonać z całym sprzętem i całą ekipą. Poza tym nie graliśmy w Szwecji i Norwegii, a to są kraje, w których zarabia się najwięcej. Finansowo mogło nam pójść lepiej w innych miejscach, ale wybraliśmy Polskę, bo po prostu chcieliśmy przyjechać do Warszawy. Kiedy wróciliśmy z tej trasy europejskiej, okazało się, że wiele nie zarobiliśmy.

My: Dziękujemy serdecznie. Za przyjazd i za wywiad.

Oni: Również dziękujemy, to był bardzo fajny wywiad.

Jak nietrudno zauważyć, znacznie rozmowniejszy był Stone Gossard - który, nawiasem mówiąc, cały czas popijał ziołową herbatę bez cukru. Ale obaj okazali się - zresztą jak przypuszczałam - normalnymi, sympatycznymi ludźmi. Po wywiadzie zostałam wywołana przez promotorkę, która powiedziała, że przyszedł Kelly Curtis, menadżer Pearl Jam, i... koniecznie chce mnie poznać. Było to bardzo miłe. Uścisnęliśmy sobie ręce i porozmawialiśmy między innymi o "Roślinie". A potem nasza wizyta dobiegła końca. To znaczy miała dobiec końca... Zanim wyszliśmy, zdążyliśmy zauważyć, jak na znajdujące się w pokoju łóżko tygrysim skokiem rzucił się Stone, a wkrótce na Stonie wylądował Mike. Zaczęli się wygłupiać niczym chłopcy z podstawówki - śmiać, wrzeszczeć, "dusić". Naprawdę jak chłopcy z podstawówki! Tymczasem ja wiedziałam, że za dziesięć minut do hotelu ma przyjść Eddie Vedder. Takiej okazji przecież nie mogłam nie wykorzystać. Cóż za "cyrki" wyprawialiśmy z Piotrkiem Metzem, żeby zyskać na czasie. Po pięć razy przepakowywaliśmy torby, niby to czegoś szukając; na zmianę korzystaliśmy z toalety. W końcu pomysły nam się wyczerpały, a promotorzy zaczęli na nas patrzeć więcej niż podejrzliwie. Musieliśmy więc wyjść z pokoju i zaczaić się przy windzie. Po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny odgłos otwieranych drzwi windy i... ...I przed nami pojawił się Eddie Vedder. Niewysoki, ubrany w czarny skórzany płaszczyk (tak zwane trzy czwarte), czarne spodnie, zieloną wojskową koszulę. A na głowie kapelusz z rondem, spod którego wystawały czarne włosy, obcięte "na pazia". Wyglądał pięknie - jak młody Jim Morrison... Nie ukrywam, że z wrażenia lekko ugięły się pode mną nogi. Ale tym razem to ja, a nie Piotr, zaczęłam pierwsza.

Ja: Cześć, jesteśmy z Polski, właśnie mieliśmy wywiad ze Stone'em i Mike'iem.

Eddie Vedder: Tak? To wspaniale. Czy wywiad był dobry?

Ja: Bardzo fajny. A to jest książka, którą napisałam. Pamiętasz ją?

Eddie: Tak, to najlepsza książka o Pearl Jam, jaką CZYTAŁEM.

Ja: Hm, podobno znakomicie znasz polski...

Eddie: Książka podoba mi się właśnie dlatego, że nic z niej nie rozumiem. Ale układ i zdjęcia są w dechę.

Piotr: Pamiętasz koncert w Warszawie? Stone powiedział nam, że byłeś bardzo zadowolony.

Eddie: Tak, publiczność była kapitalna.

Ja: Czy przyjedziecie do Europy w przyszłym roku?

Eddie: Są jakieś plany, ale nie lubię mówić o czymś, co nie jest pewne w stu procentach... Niestety, muszę już iść, bo za chwilę mam wywiad.

Ja: A mógłbyś jeszcze podpisać nam okładki płyt?

Eddie: Jasne, nie ma problemu. Tylko na chwilę pójdę do pokoju napić się kawy i zaraz odniosę okładki.

Poszedł do pokoju promotorki, a my zostaliśmy na korytarzu i od razu zaczęliśmy wymieniać wrażenia... Eddie Vedder ma niesamowitą charyzmę; jak mówi swoim niskim głosem, bardzo wolno i bardzo wyraźnie, i jak patrzy, strasznie przenikliwie, rozmówcy prosto w oczy, to ciarki wędrują po grzbiecie. Hm, pewnie - ja nie jestem obiektywna, ale Piotr, który widział się z niejednym Rockowym Wielkim tego świata, moją opinię stanowczo potwierdza i też przyznaje się do ciarek...

Eddie, zgodnie z obietnicą, nie kazał na siebie długo czekać i przyszedł z kompletem podpisanych okładek. Odebrałam ten skarb, a potem zaryzykowałam prośbę o wspólne zdjęcie. Zaryzykowałam - ponieważ promotorka wcześniej kategorycznie ostrzegała, że Pearl Jam do pamiątkowych zdjęć z fanami nie pozuje. Tymczasem Eddie zgodził się bez zmrużenia oka, tylko poprosił, byśmy schowali się za rogiem. No i pstryk, pstryk. A potem pożegnaliśmy się.

Nawet nie szkodzi, że zdjęcia wyszły - chyba z wrażenia - nieostre. Ważniejsze przecież, że marzenia mogą się spełniać. Trzeba tylko bardzo, bardzo chcieć... Świadczy o tym historia i kariera Pearl Jam. Oni osiągnęli swój sukces, spotkali swojego Neila Younga... A ja spotkałam swój Pearl Jam, spotkałam swojego Eddiego Veddera.

Zdjęcia wyszły nieostre, ale mimo tego wspaniale się je ogląda, słuchając płyt Pearl Jam.